* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

sobota, 27 kwietnia 2024

Ewa Podleś: Pops i Boti uczą angielskiego. Części ciała / Liczby

Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.

Ćwiczenie słówek

Ewa Podleś tworzy komiksową historyjkę pozwalającą dzieciom na poznawanie i ćwiczenie angielskich słówek z nietypowymi bohaterami. Pops i Boti są jak przeniesieni z wyobraźni Jima Hensona, przynajmniej w łączeniu dziwnych gatunków niby potworów. Pops to wielki puchaty stworek z pojedynczym czułkiem-antenką, Boti – wygląda jak opasła pszczoła z malutkimi skrzydełkami. Ci przyjaciele doskonale się ze sobą dogadują i stają się przewodnikami po świecie angielskiego. Krótka kartonowa książeczka przynosi w tym wypadku dwa zestawy słówek – liczby (od 1 do 10) i części ciała (ale nie tylko ciała człowieka – zwierząt i potworów też, dzięki czemu lektura od razu staje się ciekawsza).

Pops wybiera się na prześwietlenie, na które chodzi raz do roku – co staje się okazją do sprawdzenia, co ma w środku. W poczekalni pomaga jeszcze policzyć paluszki napotkanej bohaterce (ni to kurze, ni to innej włochatej kulce), a żeby dzieciom utrwaliło się liczenie – Boti zmusza je do naciśnięcia przycisku dzwonka dziesięć razy. Doktor Potwór wykonuje prześwietlenie i przy okazji znajduje moment na nazwanie kolejnych narządów i części ciała (po angielsku). Wizyta u mechanika od robotów też pozwoli na utrwalenie wiadomości. Wszystko w atmosferze przyjemnej zabawy – niezobowiązującej przygody pełnej humoru. Ewa Podleś nie skupia się na tym, żeby co chwilę zarzucać dzieci słówkami, stara się, żeby ich wprowadzanie odbywało się mimochodem, jako dodatek do akcji – ponadto dodatek potrzebny samym bohaterom w ich działaniach. Dzięki temu, że to Pops i Boti muszą liczyć albo nazywać części ciała (choćby na wykładzie o potworach dla robotów), lekcje dla odbiorców odbywają się nienachalnie, przez to znacznie łatwiej oddalić wrażenie szkolnych zadań. Ewa Podleś może zaintrygować: nauczyć czegoś zupełnie na marginesie drobnej lektury.

Całość akcji rozgrywa się tu w komiksowych kadrach. Autorka stawia na trójwymiarowe obrazki, żeby jeszcze bardziej odejść od stylistyki podręczników. Wprowadza drobne dialogi między bohaterami (po polsku) i słówka bez tłumaczeń – trzeba z kontekstu i z rysunków dowiedzieć się, co one znaczą. To sprzyja zapamiętywaniu – ale też interaktywnej zabawie, zresztą autorka wprowadza nawet zagadkę dla dzieci – labirynt do przejścia palcem. Zapewnia zatem nie tylko edukacyjną lekturę – dodaje coś, co spodoba się każdemu maluchowi. Przyjemne obrazki także przyciągną dzieci: zwłaszcza że jedną z części ciała jest pupa potwora. Kartonowy tomik pozwala na pierwsze zetknięcie się z angielskim w formie niezobowiązującej zabawy – to propozycja doskonała dla najmłodszych. Wejście w świat lektur, które bawią i uczą jednocześnie – ale zapewniają przede wszystkim mnóstwo rozrywki. Z Popsem i Boti można spokojnie uczyć się angielskich słówek, utrwalać je i powtarzać z każdym kolejnym czytaniem tomiku. Bardzo udana propozycja – właściwie część większej serii – przyda się w każdym domu. A ponieważ rzadko ostatnio do książeczek wkraczają potwory i roboty – Ewa Podleś wygrywa także walkę o uwagę czytelników.

piątek, 26 kwietnia 2024

Lucy Beech: Jakie zwierzę wybrać?

Harperkids, Warszawa 2023.

Podpowiedzi

Ponieważ nie ma chyba dziecka, które nie marzyłoby o posiadaniu własnego zwierzęcia, Lucy Beech wychodzi naprzeciw pragnieniom kilkulatków i tworzy prosty poradnik pozwalający na stwierdzenie, jakie zwierzę byłoby najbardziej odpowiednie dla odbiorcy. „Jakie zwierzę wybrać” to picture book, w którym Anna Chernyshova proponuje zabawne i urocze stworzenia w wersji graficznej – na wypadek gdyby odbiorcy jeszcze nie potrafili czytać i posiłkowali się samymi obrazkami. Beech prowadzi narrację pełną emocji i zachwytów, tak, żeby błyskawicznie znaleźć wspólny język z dziećmi. Roi się tu od wykrzyknień i akcentów zaznaczanych choćby wielkością liter (ale też kształtem wersów i rozmieszczaniem ich na stronie – porozrzucane między obrazkami zdania czyta się łatwiej i ciekawiej, więc jeśli ktoś już samodzielnie składa litery albo taką umiejętność chce poćwiczyć, ma tu możliwość. Autorka opowiada o zwierzętach z perspektywy możliwości w domu. Przypomina, że duże zwierzęta potrzebują więcej przestrzeni, a te bardzo żywiołowe – mnóstwo ruchu. Zadaje precyzyjne pytania, żeby dzieciom łatwo było określić swoje potrzeby i szanse na znalezienie wymarzonego przyjaciela. Uprzedza, z jakimi problemami lub wyzwaniami trzeba będzie się mierzyć przy konkretnych gatunkach i rasach – to rzeczy, o których być może odbiorcy nawet nie myśleli przy podejmowaniu decyzji: tymczasem warto wiedzieć, że bernadryny dają mokre buziaki, a tarantula może być groźna dla osób z alergią. Autorka nie ogranicza wyboru zwierząt: ktoś może marzyć o kucyku, a ktoś inny o mrówkach albo o stonodze. Zatrzymuje się nad zwierzętami gospodarskimi i nad takimi, które trzeba po jakimś czasie wypuszczać na wolność. Przedstawia całą galerię stworzeń – od pytona królewskiego po kraba tęczowego – a o każdym mówi kilka słów. Jeden prosty akapit (jedno lub dwa zdania) – tyle wystarczy, żeby zorientować się, czy konkretne zwierzę nada się do domu, czy lepiej poszukać jakiegoś innego. Jest to zatem tomik, który pozwala dzieciom snuć marzenia na temat czworonożnego albo skrzydlatego przyjaciela, ale też – który podsuwa argumenty przeciwko niektórym pochopnym decyzjom. Lucy Beech przygląda się zwierzętom, jakie można trzymać w domu – ale uprzedza, które potrzebują czegoś więcej niż tylko pełnej miski – i co może stać się prawdziwym wyzwaniem w związku z tym. Podpowiada nie tylko, jakie rasy wybierać, ale też – że warto przygarnąć zwierzaka ze schroniska (ci, którzy nie mogą z różnych względów trzymać zwierząt w domu, także otrzymają tu odpowiednią poradę – co zrobić, żeby nie rezygnować ze swoich pasji i marzeń). „Jakie zwierzę wybrać” to stylizowana na poradnik książeczka edukacyjna – uświadamia dzieciom, że nie tylko psy i koty czekają na przygarnięcie, można wybierać spośród mnóstwa różnych gatunków i rozwijać w ten sposób swoje zainteresowania. Przyda się ta książka w domach, w których dzieci bardzo chciałyby mieć jakieś zwierzę, ale nie potrafią się zdecydować – albo kiedy dorośli muszą wytłumaczyć pociechom, że nie są w stanie podjąć się opieki nad zwierzęciem. Zabawne ilustracje dopełniają całości i sprawiają, że jeszcze chętniej śledzi się kolejne wskazówki.

czwartek, 25 kwietnia 2024

Olga Rudnicka: Na psa urok, ości śledzia

Prószyński i S-ka, Warszawa 2024.

Czary na wsi

Tekla Nuszka to postać, której kolejne przygody po prostu muszą się pojawić – niezależnie od przeszkód zewnętrznych. Czas akcji powieści „Na psa urok, ości śledzia” przypada na wybuch pandemii, jednak Olga Rudnicka poza wstępem do tego tematu nie nawiązuje – celowo. W końcu w życiu Tekli dzieje się wystarczająco dużo, żeby zaangażować czytelników, nie trzeba do tego jeszcze tworzyć analiz zjawiska, które wstrząsnęło światem. Bohaterka oskarżana przez różne strony o uprawianie magii i sprowadzanie pecha ma wiele powodów do zastanawiania się nad swoimi domniemanymi talentami. Tekla Nuszka z pewnością kłopoty przyciąga – i może nimi obdzielić innych. Pytanie tylko, czy to wada, czy właśnie nieoczekiwana zaleta. W tobie „Na psa urok, ości śledzia” Olga Rudnicka prezentuje kolejne atrakcyjne ze względu na komizm doświadczenia Tekli. Kobieta jedzie do rodziców i zabiera ze sobą przyszłą teściową, Izę. Matka Michała jest wyzwolona i pełna pomysłów – od których włos się jeży. Jest też kobietą, która bez wahania wprowadza w życie najbardziej szalone idee. Niedawno owdowiała – co okazuje się wyjątkowym szczęściem. Gdyby wiarołomny małżonek pozostał na świecie i doprowadził do rozwodu, Iza odczułaby to finansowo. Musiałaby też – chcąc nie chcąc – obserwować szczęście mężczyzny z potencjalną i niedoszłą synową, z którą ten się związał, nie bacząc na własną żonę. Teraz jednak Iza rozkwita – jako wdowa – i może podzielić się swoją radością z innymi paniami. Ta bohaterka jest wyjątkowo energetyczna, nie da się jej nie polubić i nie da się jej nie słuchać. Łatwo zjednuje sobie znajome, co nie bez znaczenia w kompletnie nowym środowisku. Tekla nie wie nawet, co powstanie z mieszanki – jej bogobojnej matki i wyzwolonej Izy. Zwłaszcza że kobiety są żywo zainteresowane wiedzą na temat mocy świec. Chętnie wysłuchują pogadanek na temat tego, jak kolor świecy łączy się z intencją, w jakiej zostaje ona zapalona – i wcielają w czyn kolejne wskazówki, tworząc także rymowane pseudozaklęcia. Prym w zgromadzeniu wiedzie Iza – wspomagana przez Teklę, która przecież nie ma jak się przebić z racjonalizmem w obliczu spragnionych magii i bezradnych w swoich rzeczywistościach mieszkanek wsi. Na nic rzeczowe argumenty, kiedy w grę wchodzą emocje – i to potężne emocje. Przecież każda z kobiet ma jakieś problemy w swoim małżeństwie – i żadna nie widzi rozwiązania. A wystarczy zapalić świecę, rzucić zaklęcie…

Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że Olga Rudnicka zamierza przekonywać do magii. Chociaż przez olbrzymią część niewielkiej w końcu powieści wydaje się, że tworzy humorystyczną obyczajówkę z satyrą na wiarę w zabobony, finałem rozwieje wszelkie wątpliwości. Jest tu niespodzianka dla czytelników, piękna fabularna wolta, która uświadomi odbiorcom, dlaczego po książki tej autorki zawsze warto sięgać. Mnóstwo wyrazistych charakterów, damskich postaci, które w sprzyjających warunkach zamieniają się w harpie albo w anioły. Walka o weteryniarza, sposoby na księdza, poskramianie pijaków i wiele wydarzeń, które w zwykłych warunkach mogłyby się stać czyimś prywatnym końcem świata, ale w obliczu zbiorowości bledną jako problemy a zamieniają się w czystą rozrywkę. Olga Rudnicka wie, jak poprowadzić akcję, żeby zaintrygować – ale też żeby powiedzieć odbiorcom coś ważnego o nich samych.

środa, 24 kwietnia 2024

Sander van der Linden: Fake news

Rebis, Poznań 2024.

Szczepionka

Sander van der Linden skupia się na temacie, który dla dzisiejszych czytelników jest (albo powinien być) ważny: „Fake news” to obszerna książka analizująca zjawisko coraz częstsze w codziennym internetowym życiu. Fake newsy jako zagrożenie trafiły do powszechnej świadomości w czasach pandemii, ale wciąż jeszcze zbyt wielu ludzi daje im wiarę i rozpowszechnia, przyczyniając się do polaryzowania społeczeństwa. Mają ogromny wpływ na egzystencję – mogą przyczyniać się do wygranej lub przegranej kandydatów w wyborach, decydować o kondycji zdrowotnej społeczeństwa lub dużych grup ludzi, ale przede wszystkim zaburzają bezpieczeństwo i prowadzą do utrwalania nieprawdziwych przekonań. Z zabobonami – i pomysłami zakorzenionymi w fake newsach – bardzo trudno walczyć, znacznie lepiej jest znaleźć sposób na zaimpregnowanie ludzkich umysłów, wytworzenie przeciwciał na fake newsy – i do tego właśnie chce w swojej pracy doprowadzić Sander van der Linden. „Fake news” to kompleksowa opowieść o nieprawdziwych wiadomościach zalewających nowe media i funkcjonujących w bańkach. Autor przygląda się technikom ich tworzenia, sprawdza, kto odnosi korzyści przez rozpowszechnianie takich quasi-informacji, pyta o rolę botów i sztucznej inteligencji w tym zjawisku – i przygotowuje odbiorców na zetknięcie z fake newsami. Uprzedza, że bardzo łatwo wpaść w pułapkę, uwierzyć w nieprawdziwe wiadomości i rozpowszechniać je dalej – sensacje zawsze roznoszą się wirusowo, a sprostowania nie mają siły przebicia – to frustrujące, zwłaszcza kiedy działa na szkodę społeczeństwa (a przecież obojętne fake newsy praktycznie dzisiaj nie istnieją: rozpowszechnianie czegoś dla żartu przegrało z chęcią uzyskania korzyści). Co ciekawe, autor unika tłumaczenia zasad wpływu czy perswazji – zdaje sobie sprawę z tego, że mnóstwo jest na rynku poradników poświęconych technikom wywierania wpływu i nie musi powtarzać ich osiągnięć, zwłaszcza że ma bardzo dużo do zaprezentowania czytelnikom. Ale, co ważne – nie tylko od strony teoretycznej. Sander van der Linden to autor, który w ramach swojej pracy zawodowej ma zapobiegać rozprzestrzenianiu się epidemii fałszywych wiadomości różnego rodzaju. Być może żeby ułatwić sobie zadania, zastanawia się nad globalnym uporaniem się z problemem. I w tym celu przystępuje do tworzenia szczepionek różnego rodzaju – jedną z nich jest książka „Fake news”. Drugą – gry komputerowe, jakie autor przygotowuje. W tych grach stosuje charakterystyczne zabiegi pozwalające na uodpornienie zbiorowości przed fałszywymi informacjami – i na utrwalenie przed powrotem do wiary w fake newsy. I kiedy autor przedstawia koncepcję gry, tłumaczy też, dlaczego poszczególne jej składniki są tak ważne. Słowem: uczy czytelników, jak działa jego „szczepionka” na fake newsy. Odwołuje się do chorób i wirusów – bo przecież to przykład, który każdy zrozumie – ale umożliwia też dostrzeżenie psychicznych i psychologicznych aspektów sięgania po fake newsy. Rozkłada temat rozpowszechniania się fake newsów na części pierwsze, a każdą z części osobno prezentuje. To nie jest tylko i wyłącznie komentowanie zjawiska – to rzetelna analiza mechanizmów z nim związanych, prowadząca do uzyskania praktycznych umiejętności. W świecie, który nie istnieje już bez internetu, trudno sobie wyobrazić łatwowierność: warto zatem sięgnąć po książkę „Fake news”, żeby uodpornić się na zjawisko, a przynajmniej pamiętać o nim podczas surfowania po sieci i uchronić się w ten sposób od popełnienia wielu błędów.

wtorek, 23 kwietnia 2024

Moje pierwsze kolory

Harperkids, Warszawa 2024.

Losowanie

Tej książki dzieci nie będą przeglądać w klasyczny sposób – zerwanie z tradycyjnym kartkowaniem odbywa się tu za sprawą koła kolorów. To ono będzie wyznaczać rytm lektury. Bo owszem, można sprawdzać strona po stronie, jakie zagadki i zadania związane z kolorami podsuwają autorzy, ale znacznie lepiej będzie zdać się na przypadek i skakać po tomiku. Z boku książki znajdzie się po otwarciu pierwszego skrzydełka koło kolorów z ruchomą strzałką. Trzeba zakręcić strzałką (i powtarzać ten zabieg po przeczytaniu każdej rozkładówki), a następnie skierować się na pole, które strzałka wyznaczyła. Te pola – jako skoroszytowe zakładki do stron – widnieją z przeciwnej strony tomiku. Dzieci będą tu poznawać dziesięć różnych barw, których nazwy pojawią się dopiero po przejściu na odpowiednią rozkładówkę. Najpierw jednak próba rozpoznawania kolorów: to, co wskaże strzałka, trzeba odnaleźć w zakładkach i otworzyć tomik w odpowiednim miejscu, a następnie – przystąpić do pracy. Jest tu test na inteligencję (jakiego przedmiotu brakuje w podanych rzędach – można od razu sprawdzić odpowiedź dzięki otwieranym okienkom, co znów dostarcza rozrywki dzieciom), jest labirynt z przedmiotów określonego koloru. Jest zestaw przedmiotów na placu budowy – trzeba je znaleźć (lub sprawdzić w podpowiedzi pod okienkami). Jest ćwiczenie umiejętności językowych, czyli sprawdzanie, czy dzieci wiedzą, jak nazywają się kolejne przedmioty (znów: odpowiedzi można odkrywać dzięki ruchomym elementom). Klasyczne wyszukiwanki, przechodzenie palcem po drodze i nazywanie tego, co znajduje się na obrazku – to wyzwanie dla kilkulatków, które uczą się mówić, czytać albo przygotowują się już do szkolnych obowiązków. Nudzić się nie będą, bo przyjęta strategia umożliwia przełamanie rutyny. Już sam fakt, że nie wiadomo, na jaką stronę za chwilę się trafi, zachęca do korzystania z książeczki – a przecież to dopiero początek zabawy.

Tomik nie ma ostrych krawędzi, a grube tekturowe strony pozwalają nie tylko na korzystanie z zamykanych okienek, ale też sprawiają, że tomik nie tak łatwo ulegnie zniszczeniu. Tekstu do czytania jest tu niewiele – w poleceniach do zadań (ale na dobrą sprawę można się domyślić, o co w nich chodzi) i w podpisach, więc to dobra okazja, żeby poćwiczyć rozpoznawanie liter bez większego wysiłku. A ponieważ to książeczka, która dotyczy kolorów – pełna jest nasyconych barw, tak, by odbiorcy rzeczywiście zostali przyciągnięci do lektury za sprawą magii kolorów. Urokliwe i bardzo proste obrazki przeznaczone są dla najmłodszych – jednak nie o podziwianie grafik tu przecież chodzi, pełnią one funkcję użytkową. Pomysłowo przygotowana książeczka dla dzieci w wieku przedszkolnym to dobra okazja do trenowania mówienia i do poszerzania słownictwa – rozwiązania tu zastosowane z pewnością przekonają dzieci do książek i pokażą, że tomiki mogą być również świetnymi zabawkami. „Moje pierwsze kolory” to publikacja ciekawa – i maskująca wysiłek poznawczy najmłodszych. Kierowana do odbiorców, którzy mogą pracować z nią samodzielnie, ale też do tych, którzy potrzebują przy lekturze wsparcia dorosłych.

poniedziałek, 22 kwietnia 2024

Brian Cox, Jeff Forshaw: Czarne dziury. Klucz do zrozumienia wszechświata

Helion, Gliwice 2024.

Bez znikania

Są uczeni charyzmatyczni i zdolni do pociągania za sobą tłumów – nawet jeśli zajmują się mocno niszowymi i niemedialnymi zagadnieniami. Brian Cox bez wątpienia do nich należy, a w tomie „Czarne dziury. Klucz do zrozumienia wszechświata” partneruje mu Jeff Forshaw – i to przepis na sukces nie tylko wydawniczy. Książka, którą wypuszcza na rynek Helion, stanie się cennym źródłem wiedzy i ciekawostek dla fanów zjawisk astronomicznych. Chociaż wszyscy mają mgliste pojęcie na temat istoty czarnych dziur – niewielu ludzi zastanawia się nad tym, jak dokładnie one działają, jak funkcjonują we wszechświecie i co dzieje się, gdy jakiś obiekt w nie wpadnie. Wielu nieśmiertelnych astronautów powołają autorzy do istnienia tylko po to, żeby wrzucać ich do czarnych dziur i obserwować, co się stanie – a ponadto komentować kolejne prawa fizyki potrzebne do zrozumienia objaśnień. Istotą tej książki okazuje się przejrzystość. Cox i Forshaw bardzo dbają o to, żeby uniknąć nieścisłości i nieporozumień: każdy temat analizują od podstaw i sięgają po czytelne analogie, często – przykłady z życia wzięte. To na tym, co doskonale znane, bazują, kiedy chcą wytłumaczyć bardziej skomplikowane fizyczne spostrzeżenia – a taka strategia wyzwala również efekt komiczny. „Czarne dziury. Klucz do zrozumienia wszechświata” to książka o charakterze popularnonaukowym – nie da się w niej uniknąć wzorów fizycznych czy odwołań do konkretnych praw fizyki lub odkryć – ale twórcom zależy na jasności wywodów – dlatego decydują się na stopniowanie tematów: nawet tego, co wydaje im się oczywiste, nie skracają: wprowadzają szereg komentarzy dodatkowych, spoza głównego nurtu – dzięki temu im bardziej skomplikowane wykłady, tym większa pewność, że odbiorcy nie zrezygnują z lektury. Cox i Forshaw wiedzą, że część określeń funkcjonuje inaczej w języku astrofizyki i inaczej w zwykłym języku – pamiętają zatem o tym, żeby podkreślać różnice i uświadamiać je czytelnikom. Co pewien czas uruchamiają poczucie humoru, wprowadzają dodatkowe uwagi, zbędne z punktu widzenia nauki, za to idealnie nadające rytm potoczystego wykładu rozdziałom: błyskotliwe żarty dodają smaku całości. A przecież podstawowym celem tej książki jest wyjaśnianie istoty czarnych dziur i ich oddziaływania, rozbawianie czytelników to przyjemny dodatek i wytchnienie (niewolne od pracy umysłowej, ważna jest tu umiejętność rozpoznawania ironii).

Książka „Czarne dziury. Klucz do zrozumienia wszechświata” to także karta wstępu do codzienności uczonych – przedstawicieli nauk ścisłych. Autorzy przytaczają rozmaite zakłady, twierdzenia obalane z czasem i relacje wśród największych sław. Pozwalają czytelnikom na coś ważnego: na zachwyt ich przedmiotem badań. Nie jest to proste, a sam tom również wymaga wysiłku poznawczego i skupienia – a jednak dostarczy sporej satysfakcji. Cieszy fakt, że to tom skonstruowany z myślą także o przypadkowych czytelnikach – albo tych, którzy swoją drogę z fizyką dopiero rozpoczynają. Nie ma szans na nudę, gdy trzeba sprawdzać, jak płynie czas przy kosmicznych wymiarach. Pojmowanie niepojętego – to przyniesie lektura. Odbiorcy mogą tutaj przekonać się, ile tajemnic skrywa wszechświat i jak wygląda docieranie do prawdy w sytuacji, w której niemożliwe są empiryczne metody badań. Ta książka to rozbudowany wykład, który rzeczywiście przynosi efekty w postaci lepszego zrozumienia fizyki czarnych dziur (a przy okazji i innych praw fizyki, bo – na przykład bez znajomości praw termodynamiki nie da się zrozumieć praw mechaniki czarnych dziur – a znajomość nie polega tu na recytowaniu formułek, a na pojęciu istoty zjawisk i umiejętności ich przekładania na inne sfery nauki. Brian Cox i Jeff Forshaw robią wszystko, co w ich mocy, żeby uczynić temat jak najbardziej przystępnym – i z sukcesem.

Warto przed przystąpieniem do lektury pamiętać o tym, że rysunki w kolorowej wersji znajdują się w dodatku na końcu książki – te w tomie to czarno-białe przedruku. Jeśli ktoś będzie chciał analizować przykłady podawane przez autorów dokładnie i w oparciu o ilustracje, powinien zacząć od wersji bazowej, a dopiero później posiłkować się tym, co wplecione w tekst.

niedziela, 21 kwietnia 2024

Jakub Wątor: Influenza. Mroczny świat influencerów

Agora, Warszawa 2024.

Nowotwór internetu

Lista osób występujących w tomie Jakuba Wątora „Influenza. Mroczny świat infuencerów” ciągnie się przez trzy strony, ale warto ją prześledzić, choćby po to, żeby zorientować się, czy zna się jakikolwiek nick lub nazwisko. Kto nie dotarł do mrocznych zakątków internetu i nie kojarzy prezentowanych tu postaci, zainteresuje się sprawami opisywanymi przez Wątora tak samo jak ci czytelnicy, którzy influencerów śledzą. Po prostu „Influenza” to tom bardzo dobrze napisany i przedstawiający dość egzotyczny świat – ciemną stronę internetu. Tu na porządku dziennym są wyzwiska i oskarżenia, seks i przemoc, mocne słowa, używki, patologie i walki. A wszystko to przynosi niewyobrażalne pieniądze. Influencerzy – przynajmniej ci, o których Wątor pisze, potrzebują rozgłosu uzyskiwanego najmniejszym kosztem, przez skandale. Nie powstrzymają się przed niczym, wręcz lubują się w dramach i nakręcaniu agresywnych czy destrukcyjnych zachowań. Demoralizacja to dla nich siła napędowa, a im bardziej kontrowersyjnie – tym lepiej. Internet nie ma jeszcze na początku XXI wieku narzędzi, żeby radzić sobie z patostreamerami, a publiczność kocha wychodzenie poza ogólnie przyjęte standardy. Jakub Wątor zabiera się zatem za odsłanianie afer i mówienie głośno o tym, co do niedawna do nikogo (poza bezpośrednio zainteresowanymi) nie docierało. To woda na młyn dla wszystkich, którzy boją się złego wpływu internetu na najmłodszych – bo do odbiorców patoinfluencerów należą często najmłodsi, uczniowie podstawówek i dawnych gimnazjów, młodsze nastolatki, kompletnie nieodporne na płynące z ekranów treści. Ale nie tym zajmuje się Jakub Wątor – a naświetlaniem środowiska, w którym panuje przyzwolenie na łamanie reguł.

Epatowanie seksem, popularność zdobyta na przygodnych kontaktach seksualnych, ale też walki amatorów imitujące MMA – tak się zaczyna. Narodziny „gwiazd” sieci wiążą się z odejściem od zwyczajności i rutyny, teraz panują nowe zasady: można wszystko i bez żadnych zahamowani. To się sprzeda, to znajdzie odbiorców. Wątor doskonale wie, jak przyciągnąć czytelników: ci już do końca nie odejdą od jego książki. Bo po szokującym wprowadzeniu autor przyjrzy się między innymi zarobkom za ekstremalne zachowania – liczby, jakie podaje (a podaje je często, słusznie uznając, że to wiedza, której odbiorcy zapragną najbardziej), będą dla czytelników niezwiązanych z influencerskim światem astronomiczne. Wątor zagłębia się w relacje między niechlubnymi bohaterami swojego tomu, pokazuje zależności i wzajemne inspiracje czy reakcje na określone zachowania w sieci. Tłumaczy, jak wyglądały początki najsłynniejszych internetowych teamów. I kiedy analizuje kolejne pomysły i biznesowe decyzje, można dojść do wniosku, że influencerzy w rzeczywistości wykazują się olbrzymią kreatywnością i talentami do wykorzystywania trendów. Owszem, często działają na granicy prawa (albo je łamią, co Jakub Wątor pozostawia na finał opowieści), jednak mogą zaimponować pracowitością i zdolnością do podejmowania złotonośnych decyzji. Nie wystarczy nagrać głupiutki filmik i wrzucić go na Tik-Toka – trzeba mieć pomysł na siebie i konsekwentnie go prowadzić, a w międzyczasie jeszcze obserwować, co dzieje się w środowisku, żeby nie wypaść z nurtu. Kto da się zdystansować, straci widzów, czyli pieniądze.

Ale ten sposób zarobkowania, jaki wybierają patoinfluencerzy, wyzwala odruchowy sprzeciw. Jest tu mnóstwo szczegółów, o jakich przeciętni użytkownicy netu nie mieli pojęcia – Jakub Wątor wie, co zrobić, żeby jego książkę czytało się doskonale. „Influenza” to nie tylko pokazanie innego świata, to jego celna i cenna analiza, bogata w fakty i ciekawostki. Wątor dobrze się w tym orientuje, sam zresztą pracuje nad odkrywaniem rozmaitych afer – wie, jak nakreślać relacje. Pisze znakomicie, chociaż temat u niejednego czytelnika wywoła bunt. Jest to pierwsza tak precyzyjna analiza zjawiska groźnego dla najmłodszego pokolenia – i ciekawe, jaką burzę „Influenza” wywoła. Na pewno przyczyni się do rozpowszechnienia wiadomości o środowisku – nie da się obok tej lektury przejść obojętnie.